„Hurry Up Tomorrow” to egocentryczna katastrofa filmowa The Weeknd

W zależności od tego, kogo zapytasz, Abel Tesfaye — lepiej znany pod pseudonimem The Weeknd — jest albo poetyckim geniuszem muzycznym, albo uzależnionym od narkotyków uwodzicielem. Na jego korzyść przemawia fakt, że ta dwoistość jest dziełem Tesfaye'a. Przez większą część ostatniej dekady celowo zacierał granice między swoją muzyczną osobowością a naturą w prawdziwym życiu. Kiedyś był gładko mówiącym piosenkarzem R&B z miękkim jak u dziecka głosem, ale jego rosnąca popularność sprawiła, że jego sztuka stała się przesadna, bardziej wzniosła. Emocje zostały pogrzebane pod trip-hopem witch house, a następnie upchnięte za nieprzeniknionym chłodem błyszczących syntezatorów z lat 80. Muzyk stał się gwiazdą popu i nagle ludziom trudno było dostrzec, gdzie kończy się Tesfaye, a zaczyna Weeknd.
Jeśli wierzyć nowemu filmowi Tesfaye'a, „Hurry Up Tomorrow”, piosenkarz zmaga się z pogodzeniem tego dysonansu tak samo jak jego uwielbiająca publiczność. Film, wyreżyserowany przez Treya Edwarda Shultsa, jest fikcyjną odyseją przez wersję The Weeknd cierpiącego na bezsenność podczas światowej trasy koncertowej, co powoduje, że jego zdrowie psychiczne się rozpada. Po drodze młoda dziewczyna o imieniu Anima ( Jenna Ortega ) zostaje wciągnięta w orbitę Tesfaye'a, a jej narastające, obsesyjne uwielbienie zagraża chronicznemu oderwaniu piosenkarza.
Choć niektóre sekwencje są wizualnie przyciągające, oferują one przeciętnemu widzowi, który nie jest zagorzałym fanem Weeknda, mało lub wcale nie dają wglądu w ten świat. Nawet entuzjasta muzyki Tesfaye'a raczej nie wyciągnie z tego niczego więcej niż po prostu odsłuchanie jednego z jego albumów od góry do dołu.
Z pomocą nominowanego do Oscara Barry'ego Keoghana w roli menedżera Tesfaye'a, Lee, „Hurry Up Tomorrow” wydaje się być filmem-wydarzeniem, spektakularnym studium gwiazdorstwa popu z wielkimi nazwiskami, które je wspierają. Ale nawet przy swojej godnej podziwu ambicji film szybko gubi się w swoim własnym tworzeniu mitu — jeśli w ogóle można nazwać „Hurry Up Tomorrow” filmem. To, co pozornie ma być pełnometrażowym spojrzeniem na psychikę światowej sławy muzyka, działa jak niewiele więcej niż rozszerzony teledysk, zbyt ubogi w dialogi i fabułę, aby być naprawdę wciągającym doświadczeniem kinowym. I właśnie wtedy, gdy wydaje się, że sprawy zmierzają donikąd, gdy wydaje się, że można by wynieść z filmu ziarno introspekcji, „Hurry Up Tomorrow” psuje swój wielki finał z całą subtelnością źle napisanej piosenki pop.
Nie jest tak, że obszerna dyskografia The Weeknd nie jest gotowa na adaptację filmową. Rozległy, kinowy charakter jego piosenek sprawia, że „Hurry Up Tomorrow” jest tak intrygującym przedsięwzięciem. Coś takiego jak „ Blinding Lights ” czułoby się jak w domu na srebrnym ekranie, wykorzystane do stworzenia ścieżki dźwiękowej do porywającego pościgu samochodowego ulicami Miami w upalną letnią noc. A kiedy Shults, który oprócz reżyserii filmu, współtworzył go i montował, wykorzystuje w filmie nieodparte instrumentale supergwiazdy, łączy swoje pięknie skonstruowane obrazy z dźwiękiem, aby stworzyć niezaprzeczalnie wciągające sekwencje.
Ale cały ten blichtr jest mało istotny, gdy nie ma za wiele narracji, która by go wspierała. „Hurry Up Tomorrow” trwa w końcu aż 106 minut. To nie jest po prostu film koncertowy (chociaż Shults nagrał materiał na koncertach Tesfaye'a) ani jednodniowe wydarzenie teatralne, takie jak wizualny film Miley Cyrus do jej nadchodzącego albumu, czy mniej zapadający w pamięć, ale wciąż przeze mnie reklamowany „Double Dutchess: Seeing Double” Fergie, to pełnometrażowy film fabularny. Chociaż jestem głęboko przekonany, że widzowie powinni być mniej niechętni do powolnego tempa, to jednak brakuje niemalże dumnych wyjaśnień dotyczących kontekstu obrazów migających na ekranie. Oglądamy, jak Anima wylewa benzynę na zaśnieżony, rozpadający się dom w górach i podpala go, zanim odjedzie. Półfikcyjna postać Weeknda dąsa się i krzyczy do telefonu, oglądając zdjęcia na rolce aparatu i słuchając poczty głosowej od swojej byłej (losowy epizod z głosem Riley Keough ). Gra koncert na haju po czterech dawkach kokainy, martwy za oczami. Podczas gdy niektóre z tych sekwencji są wizualnie uderzające, oferują one przeciętnemu widzowi, który nie jest zagorzałym fanem Weeknda, niewiele lub wcale nie dają wglądu w ten świat. Nawet entuzjasta muzyki Tesfaye'a raczej nie wyciągnie z tego niczego więcej niż po prostu odsłuchanie jednego z jego albumów od góry do dołu.
Jenna Ortega jako Anima w „Hurry Up Tomorrow” (Andrew Cooper). Sprawy stają się jeszcze bardziej mętne, gdy film zmaga się ze swoim pragnieniem utrzymania widzów na dystans. „Hurry Up Tomorrow” jest, według wszystkich relacji, rozszerzeniem persony, którą Tesfaye zbudował poprzez swoją muzykę. The Weeknd jest technicznie alter ego Tesfaye'a. Wraz z rozwojem kariery, coraz bardziej skupiał się na pracy nad postacią, dając The Weekndowi absurdalne protezy twarzy i wiązki krwawych bandaży. To mroczne ja jest pijakiem, przegranym i użytkownikiem, szaleńczym kobieciarzem w nie tak bardzo ukrytej stalowej etyce pracy Tesfaye'a. Film Shultsa próbuje wysadzić tę personę na nowe wyżyny, ale wypełnia ją tylko gorącym powietrzem. Nie ma tu nic więcej do powiedzenia, czego nie powiedziano już w muzyce The Weeknda. I niestety, kiedy Tesfaye występuje poza ramami teledysku, jego umiejętności są nieokrzesane i dość śmieszne.
Chcesz codziennie otrzymywać podsumowanie wszystkich wiadomości i komentarzy, jakie Salon ma do zaoferowania? Zapisz się na nasz poranny newsletter , Crash Course.
W swojej pierwszej prawdziwej roli aktorskiej, w krytycznie zmiażdżonym serialu HBO Sama Levinsona „ The Idol ”, Tesfaye wcielił się w jeszcze bardziej złośliwą wersję postaci, którą gra w swojej muzyce. Zagrał Tedrosa, początkującego impresario przemysłu muzycznego, który był również pseudo-kultowym przywódcą żmii, przyciągniętym błyszczącą sławą gwiazdy popu Lily-Rose Depp , Jocelyn. W jakiś sposób ostatecznie było to skuteczniejsze przedstawienie trucizny przemysłu niż „Hurry Up Tomorrow”. Pokrętło sprytu zostało podkręcone do 11, a chociaż jego zdolności dramatyczne nie były o wiele lepsze w HBO, przynajmniej miały przykrywkę innych ruchomych części, aby złagodzić cios w ego Tesfaye'a. Tutaj brzmi to tak, jakby Tesfaye'a nadal lekceważono za to doświadczenie, mając nadzieję, że granie wariantu samego siebie, który przywykł odgrywać w swoich piosenkach, przekaże jego intencje z większą szczerością.
Jenna Ortega jako Anima i Abel Tesfaye jako fikcyjna wersja samego siebie w „Hurry Up Tomorrow” (Andrew Cooper), ale jest w tym pragnieniu wewnętrzny poziom narcyzmu, który oddziela widzów filmu od jego gwiazdy. Nie oglądamy filmu tyle, co jesteśmy kimś, kto radzi sobie z własnymi kompleksami. I chociaż mogłoby to być przekonujące studium gwiazdorstwa popu, „Hurry Up Tomorrow” nie ma chęci studiowania jakiejkolwiek perspektywy poza Tesfaye'em. Aby dokonać udanej kinowej analizy gwiazdorstwa popu, temat musi być traktowany jako trybik w maszynie, nawet jeśli opiera się na prawdziwej osobie, która ostatecznie ma większą autonomię w prawdziwym życiu. To właśnie sprawiło, że „ Vox Lux ” Brady'ego Corbeta — który należy uznać za najważniejsze badanie współczesnej gwiazdy popu — był tak uwodzicielski: widział sławę jako faustowski pakt z diabłem. Bez żadnego wglądu w to, dlaczego Tesfaye stworzył The Weeknd, film jest pozbawiony zębów i bezwładny. Jeśli już, to bardziej przypomina operę rockową podobną do „Tommy” Kena Russella niż film fabularny, ale „Tommy” ma o wiele bardziej zapadającą w pamięć konstrukcję wizualną niż film Shultsa, choć nie brakuje w nim świateł stroboskopowych i gorączkowego montażu, które uśpią łatwo podniecającego się widza i wprowadzą go w stan odrętwienia.
W utworze „Hurry Up Tomorrow” można odnieść wrażenie, że Tesfaye wciąż jest lekceważony przez „The Idol”, mając nadzieję, że granie wersji samego siebie, którą zwykle odgrywał w swoich piosenkach, pozwoli mu wyrażać swoje intencje bardziej szczerze.
Kiedy Anima i The Weeknd w końcu się spotykają, sprawy na chwilę przybierają surrealistyczny obrót. To najbliżej, jak film kiedykolwiek mówi, ale rozszerzona sekwencja snu jedynie gestykuluje znaczenie. Dwójka łączy się podczas jednej romantycznej nocy, tylko po to, by marzenia Animy zostały zniszczone następnego ranka. Kiedy próbuje zmusić The Weeknda, by rozmawiał z nią jak z człowiekiem, przywiązuje go do łóżka i zmusza do słuchania jego piosenek — obiektywnie zabawna rzecz do zrobienia muzykowi, która usuwa całe napięcie ze sceny. Anima wychwala całą ukrytą głębię i ból pod popem, ale nie sposób powiedzieć, do czego Tesfaye i Shults próbują tutaj dotrzeć. Czy gra Animy ma sugerować, że większość głównego nurtu odbiorców nie rozumie głębi ukrytej pod tymi błyszczącymi syntezatorami? A może ma sprawiać wrażenie szalonej, bo tak daleko wczytała się w piosenkę stworzoną przez alter ego? „Ile wziąłeś od [tych kobiet] tylko po to, by napisać kolejną piosenkę pop?” pyta.
To pytanie pozostało bez odpowiedzi. Widzowie nie dostają prawdziwego wglądu w miejsce, w którym kończy się The Weeknd, a zaczyna Tesfaye, a mimo to oczekuje się od nas, że będziemy się przejmować tym, co się z nim stanie w filmie. Jeśli wierzyć Tesfaye'owi na słowo, „Hurry Up Tomorrow” — zarówno film, jak i towarzyszący mu album wydany w styczniu — będzie jego ostatnim dziełem jako The Weeknd. „Powiedziałem wszystko, co mogłem powiedzieć” — powiedział magazynowi W w 2023 roku. Kiedy Anima zaczyna wylewać benzynę na supergwiazdę, wydaje się, że film może zakończyć się potężnym ciosem kulminacyjnym, takim, który mógłby ułatwić przeoczenie jego wielu, wielu wad. Ale zamiast tego The Weeknd śpiewa do Animy i przekonuje ją, aby odłożyła zapalniczkę, jakby chciała powiedzieć, że Abel Tesfaye był tam przez cały czas obok The Weeknd. Ta wiadomość mogłaby mieć jakiś wydźwięk, gdyby nie była czymś, czego przeciętny, wymagający słuchacz nie był w stanie sam rozgryźć, zwłaszcza biorąc pod uwagę niedawny talent Tesfaye'a do dramatyzmu. Dla kogoś, czyja kariera w późnym okresie opierała się na teatralności, to zakończenie jest zdecydowanie tchórzliwym posunięciem. Jeśli to koniec dla The Weeknda, jakiego znamy, to dobrze się go pozbyć.
salon